To było tak, że miałam przed sobą czterogodzinną podróż pociągiem, a ja lubię jeździć pociągami, bo mogę w nich czytać książki, więc czytałam.
Wybór
lektury nie był przypadkowy – miałam do dokończenia „Frankensteina” Mary
Shelley. Bo choć tak naprawdę powinnam czytać dużo innych rzeczy, to
„Frankenstein” to przecież klasyka, a klasykę warto przeczytać zawsze.
Aha, no i
wybierałam się na spektakl teatralny, a jego tytuł - „Frankenstein”. Reżyserował
Danny Boyle, którego znamy ze „Slumdoga” albo „127 godzin”, a główne
role grali – Benedict Cumberbatch i Johnny Lee Miller. Wypadało więc
najpierw przeczytać to, co zainspirowało Boyle'a i Nick Deara do
stworzenia przedstawienia.
Zostało
ono zrealizowane przez Multikino wraz z National Theatre Live; czyli,
dla niewtajemniczonych – są to po prostu nagrania z londyńskich teatrów, które
wyświetlane są w kinach na całym świecie. Siedzi się w sali kinowej, ale
zamiast hollywoodzkich pościgów ogląda się sztukę; może nieco spłyconą przez
ekran, ale wciąż niezwykłą. Brytyjską z polskimi napisami. Coś jak Teatr
Telewizji, tyle że lepszy i na dużo większą skalę. I raczej nikt nie je
popcornu.
„Frankenstein”
to bynajmniej nie jest historia o stworze z śrubami w głowie, jak obrazuje ją
współczesna kultura. Shelley napisała opowieść o człowieczeństwie (bo czym jest
człowiek? Kiedy się zaczyna, a kiedy kończy?), o samotności, wyobcowaniu,
dobrze i złu. A nie o strachu na wróble. Boyle o tym wiedział i właśnie dlatego
„Frankenstein” jest dobry. Albo powiem więcej – jest naprawdę świetnym
spektaklem.
Warto
zaznaczyć na początku, że główni aktorzy zamieniają się swoimi rolami – jeśli
Cumberbatch jest potworem, a Miller jest Frankensteinem, to kolejny spektakl
grają na odwrót – Miller wciela się w postać stworzenia, a Cumberbatch staje
się naukowcem. Ja widziałam tę pierwszą wersję, i jeśli tylko będę miała okazję
– zobaczę i tę drugą. Albo drugi raz tę pierwszą.
Całość
zaczyna się od pierwszych chwile istnienia potwora. Ten przez dziesięć, może
piętnaście minut wije się, krzyczy, próbuje wstać, upada, znów podnosi się,
wrzeszczy, aż w końcu – udaje mu się. Staje i poznaje świat. I wszystko się
zaczyna.
„Frankenstein”
Boyle'a bynajmniej nie jest wiernym odzwierciedleniem „Frankensteina” Shelley,
ale nie przeszkadza to nijak w odbiorze. Gdyby był, obawiam się, że całość
mogłaby wyjść nieco nudna na scenie. Ta jednak porywa. Ciekawi. I – co ważne i
może trochę dziwne – bawi.
Ten
„Frankenstein” jest zabawnym spektaklem. Komizm przejawia się w zachowaniu
potwora na początku (na przykład kiedy ten dopiero uczy się wszystkiego, a
pierwsze słowa jakie z siebie wydaje to „piss off, bugger off!”) czy postaci
Elizabeth. Nie byłam przygotowana na śmianie się – raczej na obejrzenie
trudnego, przejmującego spektaklu, po którym głowa bolałaby mnie z przyjemnego
przejęcia. Tak nie było. Zamiast tego byłam przyjemnie przejęta, ale dodatkowo
trochę się pośmiałam. To ważne. I jak najbardziej udane.
Warto
jeszcze zwrócić uwagę na charakteryzację i rekwizyty wykorzystane w
przedstawieniu. Fenomenalna gra świateł (mnóstwo zawieszonych wysoko nad sceną
żarówek), i niewiarygodnie realistyczny makijaż tylko dodał urokowi całemu
przedstawieniu. W połączeniu z może nieco steampunkowymi wstawkami – dało to
niezwykły efekt.
Jeśli
więc ktoś z Was będzie miał kiedyś okazję zobaczyć ten spektakl, to radzę z tej
szansy skorzystać. Świetna gra aktorska, dobra interpretacja powieści i dobra
reżyseria Boyle'a – to coś, z czym warto się zapoznać.
-A.M.
0 komentarze:
Prześlij komentarz