Moja Syberia

Antoni Wuzik, urodzony w 1927 roku mieszkaniec Wisły Wielkiej był świadkiem wydarzeń, o których obecnie możemy się uczyć na lekcjach historii. Od dawna dzieli się swoimi wspomnieniami z młodzieżą.  Mamy nadzieję, że dzięki temu wywiadowi jego historia będzie dostępna dla szerszej masy odbiorców.

Cofnijmy się trochę w czasie. Jak zapamiętał pan wydarzenia z września roku  1939?
W 1939r uciekaliśmy aż pod Kęty. Młóciliśmy jeszcze wtedy zboże,  kiedy zobaczyliśmy jak nadlatują samoloty. Starszy brat był w organizacji strzeleckiej, więc miał jakieś pojęcie o wojnie. Powiedział mamie, że to już na pewno jest wojna. Zapakowaliśmy wszystko do wózków i uciekliśmy ze wsi. Wróciliśmy po trzech dniach.

Co najbardziej zapadło panu w pamięć z czasów okupacji?
Zanim uciekliśmy, zostawiliśmy wszystko otwarte. Tylko zwierzęta wypuściliśmy, gdyby jakiś granat miał wpaść do stodoły. Gdy Niemcy przeszli, wszystko pozostało nietknięte. Nie to, co później Rosjanie. Oni brali wszystko jak leci. Gdy pierwszy raz spotkaliśmy Niemców, wypytywali o Żydów. Aresztowano rodzinę mieszkającą na skrzyżowaniu, Mrzyka i Nemca- Czecha, który prowadził mleczarnię nad Pszczynką. Wszystkich zamknęli w piwnicy, przesłuchiwali, a na końcu zamordowali czterech. Resztę wywieźli. Młody Kurt próbował uciekać, ale szybko dogonili go żołnierze z psami. W następnych latach było już dość spokojnie. Tylko podczas spisywania volkslisty był wielki cyrk. Mierzyli szczęki i zęby. Sprawdzali, czy ktoś nie ma cech semickich. Dostaliśmy trójkę, ale można było ubiegać się o dwójkę, lub też zostać zdegradowanym do czwórki. Wtedy zabierali ziemię i osadzali Besarabów, tak jak Rosjanie osadzali swoich ludzi ze wschodu.

Kiedy przeszedł front w 1945, miał pan 18 lat?
Tak, Rosjanie przyszli do nas 12 lutego. W Pszczynie byli trochę wcześniej, ale Niemcy zatrzymali ich na moście i na kolei.

Jak zaczęła się historia z wywózkami na Syberię?
Wywózki zaczęły się już wcześniej. Jak tylko Rosjanie połączyli się z Niemcami słyszałem, że już wtedy wywozili ludzi na wschód. Nas aresztowali 1 marca. Właściwie, to mnie kulturalnie zaprosili. Przyszedł do mnie wtedy kolega z karabinem. Powiedział, że kazali mi stawić się na posterunku. Zaprowadził mnie do budynku, w którym już czekało trzech moich przyjaciół z tego samego rocznika. Dwóch Nowoków, Niedźwiedź i ja, jako czwarty. Oprócz nas siedzieli tam starsi mężczyźni. Na przesłuchaniu nie chciałem się podporządkować i wstąpić do partii. Byłem taki już od dziecka. Nawet kilka lat wcześniej chcieli zapisać mnie do Hitlerjugend. Razem z trójką kolegów zbuntowaliśmy się. Dwa razy ogolili nam głowy, do Łąki na zgrupowanie HJtów przyjechał nawet w naszej sprawie komendant z Pszczyny, ale nic to nie dało. Zawsze chciałem być sobą, byłem sobą, mimo że czasami się to nie opłaca. Najważniejsze to nie dać grać sobie na nosie.

Jak wyglądała podróż na Syberie?
Nigdy w życiu nie życzyłbym wam tego, żebyście musieli to przechodzić. Jak nas wzięli z Wisły Wielkiej to najpierw zaprowadzili do Wisły Małej. Tej samej nocy, nie wiem po co, przenieśli nas do Łąki. Na drugi dzień rano zapakowali nas na ciężarówkę, w sumie było nas dziewięciu. Wcześniej kazali nam iść na gnojok, bo potem nie będziemy się już zatrzymywać. Jeden drugiemu siedział między nogami, cały czas w odkrytym samochodzie. Z Łąki wyjechaliśmy około 10, później trudno było określić czas, bo odebrano nam zegarki. Wieczorem trafiliśmy do jakiegoś więzienia bez światła i jedzenia. Cały czas byliśmy mokrzy. Przecież był to dopiero marzec. Drugiego marca trafiliśmy do Bielska, tam spędziliśmy kolejną noc bez żadnego posiłku. Trzeciego dnia znowu przewieźli nas w otwartych ciężarówkach aż do Nowego Sącza. Warunki były niewyobrażalne. Siedzieliśmy ciasno zbici, a pilnowało nas dwóch konwojentów z pepeszami. Nie pozwalali wychodzić nawet za potrzebą.  Nie dało się poruszyć, żeby wyjść. My byliśmy młodzi, ale nie wiem jak to wytrzymali ci starsi. Przyjechaliśmy cali mokrzy, bo padał deszcz ze śniegiem. Z Nowego Sącza trafiliśmy do Sanoka. Byliśmy wtedy radzi, bo zapakowali nas do wagonów i nie musieliśmy już jeździć autami. Wagony były bydlęce. Wiecie, takie z „centralnym ogrzewaniem”.  Mieliśmy szczęście, bo były w nich prycze. Młodsi spali na piętrze, ponieważ starsi nie potrafili się wspiąć. Nie było drabinek. Jak zamknęły się drzwi, to w pociągu robiło się zupełnie ciemno. Jedyne światło pochodziło z drzwi otwieranych przez konwojenta dostarczającego jedzenie i z takiego korytka, które służyło nam za ubikację. Żeby pozbyć się nieczystości, trzeba było przepychać je deseczką, inaczej otwór by się zapchał. Było nas tam w wagonie ponad 80 osób. Leżąc na pryczy nie mogłeś się sam obrócić. Albo wszyscy w lewo, albo wszyscy w prawo. Jak śledzie w puszce.

Kiedy dotarliście na miejsce?
Jak wyjechaliśmy 1 marca, to w obozie w okolicach Swierdłowska byliśmy 2 kwietnia. Na szczęście w wagonach już tak nie mokliśmy jak w tych samochodach. Te dojazdy były tragiczne. Mój kolega ledwo dojechał. Do obozu już musieliśmy go nieść. Później już się nie spotkaliśmy. Poszedł do szpitalnego baraku, ale tam miał lepiej niż my. U nas nie było ani sienników, ani koców. W jednym ubraniu, w jednej bieliźnie, tak jak się wyjechało, tak trzeba było żyć. Później nie trzeba było nawet wieszać. Wystarczy, że się postawiło i samo już stało. Po tygodniu patrzę, a starsi się rozbierają. Myślę sobie: „O Boże, gdzie ja się tu między takich wszorzy dostałem, jak ja tu będę żyć”. Trzy dni później patrzę, a tu takie maciorki sobie po mnie chodzą. Pełno wszy.

Obywatele jakich krajów znajdowali się w obozie?
W obozie było dużo Słowaków i Niemców. Pamiętam, że raz przyprowadzili samych szupoków, zielonków, czyli niemieckich policjantów. Było ich około dwustu. Wszyscy mieszkaliśmy w takich samych barakach, krytych deskami. Na początku deski były jeszcze świeże, ale później wysuszyły się na słońcu i zaczęły przeciekać.

Jak wyglądał typowy dzień w obozie?
Wstawało się rano o 6. W lasach było dużo moczarów. Obóz był otoczony wysokim płotem. Górą, tak jak w Oświęcimiu, przebiegał drut elektryczny. Jedyną różnicą było to, że Niemiec dawał sienniki i koce, a my spaliśmy bez. Zamiast poduszki były buty pod głowę. Niektórym jak się zaparzyły, to przyrastały do nóg. Trzeba było ich sobie pilnować, bo gdybyś zostawił je sobie pod łóżkiem, to rano chodziłbyś boso. Rano był apel, na którym przydzielali więźniów do brygad. Zaznaczam, że wolałbym być u Rosjan bez koców i sienników, niż u Niemców. Na konwojentów nie umiem powiedzieć złego słowa. Dało się z nimi porozmawiać. Później, gdy już się lepiej poznaliśmy to nie czuliśmy między sobą różnic klasowych, jak robili to Niemcy. Pamiętam tylko jeden przypadek, kiedy strażnicy zabili więźnia. Był taki jeden, który nosił takie doczepiane cholewki. Teraj już pewnie nie wiecie nawet, jak to wyglądało. Spodobały się dowódcy warty, ale więzień nie chciał ich oddać, bo było mu w nich ciepło. W lesie mogliśmy pracować tylko na wyznaczonym terenie. Konwojent kazał mu odejść poza bezpieczną strefę i pod tym pozorem oddał strzał. Był to jedyny wypadek, który pamiętam. Co do higieny, to ostatni raz zaprowadzili nas podczas podróży do pięknej łaźni w Kazaniu. Tam wyczyścili nasze ubrania. Później po powrocie z lasu mokry, czy suchy, kładłeś się spać i takim wstawałeś. Jedzenia było mało. Pamiętam, że raz gotowałem sobie zupę z obierków z ziemniaków, kiedy komendant kopnął w garnek i rozlał zawartość. Poczekałem, aż odejdzie i szybko zjadłem półsurowe resztki. Jednak do pewnych czynów nie byłem zdolny. Pewnie więzień wyszukiwał drzewa, na których były ptasie gniazda. Ścinał je i zjadał jajka na surowo, a często były w nich już pisklaki.

Kiedy pan wrócił do domu? Jak wyglądał powrót?
Któregoś dnia wzięli nas na przesłuchanie. Po tym rozeszła się fama, że pierwszym transportem pojedziemy do domu. Z dziewięciu, którzy wyjechali wróciło pięciu. Czterech umarło w obozie. 20 lipca wyjechaliśmy, 8 sierpnia byliśmy w Poznaniu. Dostaliśmy zaświadczenia i bilety na przejazd. W nocy wyjechaliśmy do Katowic. Znowu musieliśmy jechać w bydlęcym wagonie. Długo się jeszcze nimi jeździło po wojnie. Tłok był okropny. Biletów nikt nawet nie sprawdzał. W drodze zmarł jeszcze jeden mój kolega. Wracałem z moimi dwoma przyjaciółmi na dachu. Tam trzymaliśmy się jeden drugiego i tak z innymi dojechaliśmy do Katowic. Nad ranem przed miastem z wagonu wyskoczył jakiś młody chłopak ciesząc się, że nasza podróż się skończyła. Pech sprawił, że przejeżdżaliśmy pod mostem. Tak daleko przyjechał, a życie skończył prawie na progu domu. Pamiętajcie, żeby być zawsze czujnym, bo nigdy nie wiecie, co może wam się przytrafić. Dalej udało nam się wcisnąć do klitki dla strażników, w której przeczekaliśmy aż do Pszczyny.­­­­ Oby nic podobnego nie spotkało was w życiu.



0 komentarze:

Prześlij komentarz

 
Copyright © 2012 • Chrobrek - szkolna gazeta internetowa • All Rights Reserved
Blog at Blogger.com • Template Galauness by Lojaya and Sosnowska ~~~ grafika bloga wzorowana na twórczości Jacka Brzozo Kuziemskiego - wykonana przez Sosnowską